Jesteś rodzicem łosia czy żubra?
Jesteś rodzicem łosia czy żubra?
Anonim

Cienka granica między trzymaniem a puszczaniem

Kilka tygodni temu, podczas wizyty w Vermejo Park Ranch w północnym Nowym Meksyku, moja rodzina i ja wybraliśmy się na safari w odległej dolinie, kiedy zauważyliśmy nowonarodzonego łosia chwiejącego się w poprzek drogi, ciągniętego przez matkę. Był koniec maja, początek sezonu wycielenia, a mały łoś miał kilka minut, a jego futro wciąż było mokre. Kiedy nas zobaczyła, opadła na ziemię, podczas gdy krowa rzuciła się w przeciwnym kierunku, biegnąc po grani, aż zniknęła z pola widzenia. Zmartwieni patrzyliśmy, jak cielę rozpłaszcza się na ziemi, zupełnie samotnie.

Nasz przewodnik, Pete, wyjaśnił: „Tak właśnie robią matki łosi. Kiedy zbliżają się drapieżniki, uciekają, pozostawiając swoje dzieci, które nie są wystarczająco silne, aby chodzić. Przez większość czasu matki wracają po cielęta, ale dopiero po przejściu niebezpieczeństwa”. Po minucie pojechaliśmy dalej, nie chcąc wystraszyć matki na dobre, podczas gdy Pete kontynuował: „Matki żubrów robią coś przeciwnego. Po urodzeniu ich dzieci będą stać na ziemi, prychać i szarżować, aby zapewnić im bezpieczeństwo.

Potem nie mogłam przestać myśleć o różnicy między mamami łosi a mamami żubrów. Ich dwa style rodzicielstwa wydawały się zawierać wszystko, z czym zmagałam się odkąd zostałam matką – cienka granica między dawaniem dzieciom zbyt dużej niezależności a zbyt mało, nadopiekuńczością i twardą miłością, przytłaczaniem i zaniedbywaniem.

Moje własne podejście do wychowywania dzieci obejmuje całe spektrum. Kiedy moje dziewczynki były niemowlętami i małymi dziećmi, bałam się, że zapomnę o nich na polu podczas wędrówki i zostaną zjedzone przez kojoty, albo że zostawią je same w domu, zakrztusią się winogronem lub zaplączą się na ślepo. spodnie sztruksowe. Ich bezbronność wyzwoliła we mnie coś pierwotnego i podobnego do bizona, a ich przetrwanie było najważniejsze, najbardziej definiującym punktem mojego życia. Jednak w głębi duszy mój wewnętrzny łoś smucił się z wolnością, którą utraciłem, gdy się urodziły; Potrzebowałem czasu dla siebie, żeby biegać, myśleć i pisać. Zatrudniłem opiekunki do dzieci, zapisałem je do opieki dziennej w niepełnym wymiarze godzin i starałem się zaspokajać własne potrzeby, jednocześnie dbając o ich. Czas rozłąki był równie istotny, co bolesny: nienawidziłem wyjeżdżać, ale zawsze wracałem do domu szczęśliwszy, spokojniejszy i bardziej sobą niż wtedy, gdy wyjeżdżałem.

Teraz, kiedy moje córki są starsze, żubr we mnie zajął tylne miejsce. W wieku ośmiu i dziesięciu lat są na tyle odpowiedzialne, że same chodzą do szkoły iz powrotem. Mogą korzystać z publicznych toalet beze mnie, jeździć samotnie wyciągiem krzesełkowym i pomagać wiosłować tratwą po kaskadach klasy II. Są wystarczająco duże, aby zostać same w domu, nie mają zaplanowanej każdej minuty i się nudzą. Nic z tego nie jest przypadkowe: ćwiczyliśmy i przygotowywaliśmy się do tego postępu – mój mąż i ja tak samo jak oni. Potrzeba treningu, aby odpuścić.

W dzisiejszej kulturze rodzicielskiej nie zawsze jest to popularne stanowisko. W ciągu ostatniego pokolenia wychowywanie dzieci stało się sportem wyczynowym, a wyniki naszych dzieci miarą naszej własnej wartości, podejściem, które wymaga intensywniejszego nadzoru rodzicielskiego niż kiedykolwiek wcześniej. „Rodzice Snowplow”, najnowsze wcielenie rodziców helikopterów, dążą do wyeliminowania wszelkich przeszkód i trudności na drodze. Jednak taka nadmierna czujność nie zawsze służy naszym dzieciom. Niezbędną częścią dorastania jest nauka oceny ryzyka, rozwijanie wytrwałości i odporności oraz doskonalenie umiejętności rozwiązywania problemów bez ciągłego wtrącania się rodziców.

Jak pisze Jessica Lahey w swojej bestsellerowej książce Dar porażki: „Aby wychowywać zdrowe, szczęśliwe dzieci, które mogą zacząć budować własną dorosłość oddzielnie od nas, będziemy musieli wydobyć nasze ego z życia naszych dzieci i pozwolić im czuć dumę z własnych osiągnięć, a także ból własnych niepowodzeń”.

Mały łoś
Mały łoś

Szczerze przychodzę ze swoich łosiowych skłonności. Moja własna matka, podobnie jak większość matek w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, specjalizowała się w typowym dla tamtych czasów stylu kochającego, ale leseferystycznego rodzicielstwa. Jasne, upiekła nam ciasteczka, zabrała nas do centrum handlowego, żeby kupić dżinsy, i zawsze czekała na nas, kiedy wracaliśmy do domu ze szkoły, ale na pewno nie ingerowała w moje życie w żubry w dniu, w którym prawie zostałem pobity w budce telefonicznej w gimnazjum. („Na co się gapisz?”, zapytał klasowy łobuz. „Nic dużo”, odpowiedziałem bez zastanowienia. Ups.) Jednak dzięki niej nauczyłem się być twardym, bronić się, a kiedy to się udało Nie pracuj, biegaj jak diabli umiejętności, które nadal dobrze mi służą i które mam nadzieję przekazać moim córkom.

Tydzień po powrocie z Vermejo wszyscy pojechaliśmy rowerami do Rezerwatu Narodowego Valles Caldera z kilkoma przyjaciółmi i ich dziećmi. Kiedy dotarliśmy do czystego, głębokiego po goleń strumienia pstrągów, ojcowie zaczęli łowić ryby na muchę, a czwórka dzieci w wieku od siedmiu do dziesięciu lat urządziła sobie piknik. Jechałem kolejne dziesięć mil przez wysokie doliny otoczone osikami. Kiedy wróciłem, ojców nie było nigdzie w zasięgu wzroku, a dzieci były same na łące. Przez chwilę wpadłem w panikę, żubrowa mama we mnie wyobrażała sobie lwa górskiego przechadzającego się po naszych słodkich z skraju lasu. Potem przyjrzałem się dokładniej. Dzieciaki budowały wymyślne łodzie z kory i spuszczały je w dół meandrującej rzeki w pozorowanych regatach. Siedziałem na trawie i patrzyłem, zachwycony ich skupieniem i kreatywnością, nie chcąc ingerować. Gdybym tego dnia nie był takim łosiem i opuściłem jazdę, żeby się z nimi spotkać, mogliby narzekać, że są znudzeni lub głodni. Mogli spodziewać się rozrywki. Zamiast tego zabawiali mnie.

Wciąż czułam się zadowolona z mojego rodzicielstwa łosi, kiedy kilka dni później wysłałam moją dziesięciolatkę Pippę na spacer z naszym czarnym laboratorium, Pete'em. Pół godziny później wbiegła na podjazd, łkając tak mocno, że ledwo mogła mówić, z Pete'em depczącym jej po piętach. Weszła na prywatną posiadłość, jak to często robimy podczas naszych rodzinnych spacerów, omijając niezamieszkany dom w budowie. Pracownik krzyczał na nią, że wkracza, a potem wlokł ją do swojej ciężarówki, żeby upewnić się, że wyjedzie. Przerażona tym, że chciał ją skrzywdzić, ukryła się w krzakach, a potem pobiegła do domu długą drogę. Na szczęście była zdrowa, ale głęboko wstrząśnięta.

Zastanawiałem się nad scenariuszami w głowie: powinienem był nauczyć Pippę, by nie wchodziła na własność prywatną. Powinienem był jej przypomnieć, żeby pobiegła prosto do domu, gdyby się przestraszyła lub miała kłopoty. Powinienem dać jej krótkofalówkę (nie ma telefonu). Może, jak dobra mama żubrów, nie powinnam była pozwolić jej odejść sama.

Ale potem przypomniałem sobie: życie nie jest czarno-białe. Dobre rodzicielstwo nie może być zredukowane do etykietek, albo, albo, to czy tamto. Czasami, jak w dzień w kalderze, możemy być łosiami, ale inne okoliczności wymagają, abyśmy wkroczyli i byli żubrami. Może nauczymy się być obydwoma w tym samym czasie.

Ta historia mogła się tutaj skończyć, ale kilka tygodni temu, kiedy kończyłem ten artykuł, Pippa wyłoniła się ze swojego pokoju, w którym czytała. „Jestem znudzona” – oznajmiła.

„Dlaczego nie zejdziesz do biblioteki?” Zasugerowałem. Wtedy sobie przypomniałem. „Czy martwisz się tym, co wydarzyło się ostatnim razem?”

– Nie – powiedziała.

Dobra dziewczyna, pomyślałem.

„Nie rozmawiaj z nieznajomymi” – przypomniałem jej. „Poproś o skorzystanie z telefonu, jeśli chcesz do mnie zadzwonić”.

– Dobrze – powiedziała. I z tymi słowami pomachała trochę, odwróciła się i poszła podjazdem.

Zalecana: