Wieża Wellsa podczas swojego pierwszego pocałunku
Wieża Wellsa podczas swojego pierwszego pocałunku
Anonim

Po 13 bolesnych latach oczekiwania, w końcu stało się to dla pisarza Wells Tower – i wtedy ten moment zniknął

W wieku 13 lat byłem pewien, że jestem jedynym amerykańskim chłopcem, który nie włożył jeszcze ust do ust kogoś innego. Robili to w szkolnym autobusie iw centrum młodzieżowym, naprawdę się całując. To było tak poważne, tak obrzydliwie rzeczywiste: dzieci w moim wieku zaangażowały się w tę pełną, gryzącą oralną oralną stronę, którą widziałam tylko na filmach i którą pisałam, żeby oszukać fotografię. Całowanie mnie przerażało, ale wiedziałam, że brak pocałunku to śmiertelna społeczna deformacja, której jedynym środkiem naprawczym była ślina nastolatków. Musiałem to zrobić.

Tego lata na obozie w Vermont próbowałem zrekompensować sobie haniebną prawdę jeszcze bardziej haniebnymi kłamstwami. Wyjaśniłem, że miałem trochę doświadczenia z narkotykami. Twierdziłem, że grałem na gitarze w znanym zespole hardcore'owym. Sfałszowany przeze mnie życiorys seksualny był grubszy niż książka telefoniczna w moim rodzinnym mieście.

A potem, ostatniego popołudnia na kempingu przez wąwóz rzeki, znalazłem się w pomarańczowym mroku namiotu z Jen, dziewczyną zbyt mądrą i ładną jak na takiego gnojka jak ja. Moja strategia zalotów polegała na dosłownym podszywaniu się pod Pepé Le Pew. Dzięki niewyobrażalnej magii zadziałało.

Samego pocałunku nie pamiętam, bo przede wszystkim chciałem się zatrzymać i zapytać inne dzieciaki, które też kręciły się w namiocie: „Hej, chłopaki, czy moglibyście nas popatrzeć, proszę? Czy rzeczywiście to robimy? Czy to wygląda w telewizji? Chciałem też, żeby Jen coś podpisała albo przynajmniej ustnie poświadczyła, że pocałunek miał miejsce. I chciałem, żeby Jen wyjaśniła, jak doszło do tej niemożliwości, nie rozumiejąc, że nadanie przez los losu na zawsze pozostanie okultystycznym zjawiskiem, które nie mieści się w zakresie dociekań.

Doradca szybko rozpadł się, jak sądzę, ku uldze wszystkich. Znowu dzieci, poszliśmy popływać w wąwozie, w miejscu, w którym scenograf przebrał się z elementami opowieści o dojrzewaniu. Pokryte wodą ściany kanionu były powiększonym modelem rzeźby, którą Ruth Gordon pieści w Harold i Maude: „Głaszcz, dłoń, pieszcz, odkrywaj”. Na niepewnych nogach przedzieraliśmy się przez błyszczące kałuże pod kładką linową, której kołyszący się cień kojarzył się z motywem niebezpiecznych przejść. Sama rzeka była standardową metaforą nieuchwytnego przepływu i stałości czasu. Skończyło się na formacji szyjki macicy w kanale, w którym można było się schronić, podczas gdy rzeka kłębiła się w musującym stosie na plecach.

Ale czas i rzekę można było powstrzymać tylko na sekundę pod ciśnieniem, zanim zdmuchnęły cię w dół rzeki jak korek od szampana. Unosiłeś się tam, udając błogość, brzuch do słońca. Ale już czułeś, jak rzeka się rozszerza, jej nurt błądzi w mniej spójne wzory. Ochronna poduszka wody rozrzedziła się. Trzeba było walnąć i usztywnić swoje teraz starsze ciało, żeby prześlizgnąć się przez ostre skały, szczątki dorosłych butelek po piwie i części samochodowych oraz zapomniane liny i haki pechowych rybaków.

Częsty współpracownik Wells Tower napisał o Parku Narodowym Great Smoky Mountains w maju 2016 r.

Zalecana: